W niedzielę, 9 października 2016 r., zmarł Andrzej Wajda, wybitny reżyser filmowy, teatralny i telewizyjny, zasłużony pedagog, doktor honoris causa Uniwersytetu Pedagogicznego.
Cześć Jego pamięci!
***
W kinie jesteśmy razem
W listopadzie 2014 r., w przededniu uroczystości nadania doktoratów honorowych Andrzejowi Wajdzie i prof. Krystynie Zachwatowicz-Wajdzie, prof. Bogusław Skowronek przeprowadził z Dostojnymi Gośćmi rozmowę. Jej zapis został opublikowany w „Konspekcie” nr 4/2014. Dziś pragniemy przypomnieć jej treść. Więcej na stronie „Konspektu”.
***
Fragmenty wystąpienia Andrzeja WAJDY podczas uroczystości nadania Jemu i Żonie Krystynie Zachwatowicz tytułów doktorów honoris causa Uniwersytetu Pedagogicznego im. Komisji Edukacji Narodowej w Krakowie (24 listopada 2014 r.)
– Wiosna 1939 r. Mój ojciec, który był wtedy oficerem 72 Pułku Piechoty w Radomiu, postanowił, że mam zdawać egzamin do Korpusu Kadetów we Lwowie. Okazało się, niestety, że wszyscy byli ode mnie lepsi. Egzamin oblałem. Ojciec nie powiedział ani słowa, bo taki jest zwyczaj w naszej rodzinie Wajdów, że w sprawach najważniejszych lepsze od słów jest milczenie. Milcząc, zaprowadził mnie przed „Panoramę racławicką”. Po raz pierwszy zetknąłem się z malarstwem tak żywo przemawiającym do moje wyobraźni. Ta wizyta była dla mnie większą nagrodą niż karą, która niewątpliwie mi się należała. Może ojciec chciał mi pokazać, że istnieje jakiś inny świat, do którego być może znajdę klucz. Dzisiaj, jako reżyser filmowy, ilekroć myślę o scenach batalistycznych, to przed oczami staje mi „Panorama racławicka”. Jest dla mnie niezastąpioną nauką, którą pobrałem przy okazji kompletnej klęski. Była to ostatnia lekcja, jaką otrzymałem od mojego ojca. W 1939 r. wyruszył ze swoim pułkiem na przegraną wojnę. Pakt Ribbentrop-Mołotow dokonał reszty. Wzięty do niewoli przez armię sowiecką, wiosną 1940 r. został zamordowany z rozkazu Stalina w piwnicach NKWD w Charkowie, wraz z 20 tys. polskich oficerów, ofiarami zbrodni katyńskiej. Nie miałem już ojca, a matce trzeba było pomagać. Mając 14 lat, stałem się dorosły i sam musiałem szukać sobie nauczycieli.
***
– Jest okupacja 1942 r. Uczęszczam na tajne komplety. Jesteśmy w drugiej klasie gimnazjum. Nasz nauczyciel języka łacińskiego, wówczas przedmiotu obowiązkowego, to wielki znawca sztuki chińskiej prof. Witold Jabłoński. Zazwyczaj przed każdą lekcją staraliśmy się opóźniać jej rozpoczęcie i odwrócić uwagę nauczyciela. Pewnego razu któryś z kolegów przyniósł encyklopedię, w której wydrukowany był tekst po chińsku. W pewnym momencie podsunął książkę nauczycielowi, a ten odwrócił książkę w naszą stronę i powiedział tylko: „Wydrukowali do góry nogami”. Wówczas zobaczyłem mistrza, który po prostu zna swoją dziedzinę, który nie wygłasza niepotrzebnych wstępów, z niczego się nie tłumaczy i jednym gestem daje do zrozumienia, co jest prawdą, a co kłamstwem. To wydarzenie pomogło mi w pracy reżyserskiej, dlatego że reżyser też musi ograniczać się w słowach, które jednocześnie powinny być na tyle trafne, aby dotrzeć do aktora, nie mogą być niepotrzebna gadaniną.
***
– W 1946 r. zapisałem się na Akademię Sztuk Pięknych w Krakowie. Cała wojnę żyłem tylko tym, żeby dotrwać do końca i studiować w Akademii. Na pierwszym roku udało mi się dostać do pracowni prof. Karola Frycza, który uczył scenografii. Profesor w latach dwudziestych był attaché kulturalnym polskiej ambasady w Japonii. Opowiedział nam, jak zawsze przed południem wybierał się na kilka godzin do teatru nō. Wiedział, że o pewnej godzinie zatrąbi kierowca jego służbowego auta, aby go zawieźć do ambasady, Wówczas, jak wspominał, powoli wstawał ze swojego miejsca i szedł tyłem do drzwi. To, co się działo na scenie, zapowiadało, że za chwilę wydarzy się coś jeszcze bardziej fantastycznego i niezwykłego. Gdy z Krystyną po raz pierwszy widzieliśmy w Tokio teatr nō, wywarł na nas równie mocne wrażenie. Zrozumiałem, że jeśli chcę zrobić prawdziwe przedstawienie, to musi to być takie przedstawienie, z którego nie możesz wyjść, czekasz na to, co się za chwilę na pewno wydarzy. A to najważniejsze, co ma się wydarzyć, reżyser odkłada na później, odwleka, budując w ten sposób napięcie. Tego nauczyłem się Karola Frycza.
***
– Podczas studiów w krakowskiej ASP w 1947 r. poznałem Andrzeja Wróblewskiego. Wystawialiśmy na studenckiej wystawie, on namalował wiśnie w kryształowej salaterce, a ja kwiaty, i te dwa obrazki wisiały obok siebie. Później straciłem Andrzeja z oczu, nie było go na uczelni, był chory, Kiedy wrócił do Akademii, kazał mi przyjść do siebie. Powiedział: „Pokażę ci, jak maluję”. Przyszedłem i jako pierwszy zobaczyłem jego „Rozstrzelania”. Muszę powiedzieć, bo często inni mnie pytają i ja sam zadaję sobie to pytanie, dlaczego porzuciłem malarstwo i zacząłem robić coś innego, a więc filmy. Zrozumiałem nagle, że ja nigdy tego nie namaluję, a to było dokładnie to, co chciałbym namalować, ale skoro to już istniało, ja musiałem szukać gdzie indziej miejsca dla siebie.
***
– Parę lat temu niezbyt dobrze się poczuliśmy i udaliśmy się z Krystyną do prof. Donata Tylmana do Szpitala Wojskowego w Warszawie. Wyszedł do mnie wraz z dwoma asystentami. Żeby nie tracić czasu swojego i profesora, zacząłem opowiadać, co mi dolega. Profesor nie rzekł nic, ale jeden z asystentów od razu się odezwał i powiedział, co sądzi o takiej dolegliwości i co ewentualnie należy zrobić. Profesor Tylman spojrzał na niego i rzekł coś, zostanie mi w pamięci do końca życia. Najpierw spytał: „Panie kolego, czy pan wie, dlaczego lekarz myje ręce, nim zacznie badanie?”. Asystent chyba nie wiedział, co ma odpowiedzieć. Profesor odparł: „Myje ręce, aby zastanowić się nad tym, co ma powiedzieć pacjentowi”.
Cytaty pochodzą z pisma Uniwersytetu Pedagogicznego w Krakowie „Konspekt” nr 1/2016 (56), s. 8, 9, 10, 11, 12